Geoblog.pl    arka    Podróże    KARAIBY pod żaglami. Z Martyniki na Grenade i z powrotem.    Male Antyle - wiecej niz Raj...
Zwiń mapę
2009
27
cze

Male Antyle - wiecej niz Raj...

 
Martynika
Martynika, Le Marin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
MARTYNIKA – GRENADA – MARTYNIKA 27.04. – 11.05.2009

WSPOMNIENIA Z REJSU - DZIENNIK POKŁADOWY


27.04 Poniedziałek
Start z Orly 11:45 Air Caraibes. Z zimnego i deszczowego Paryża po 8h 40m wysiadamy na rozgrzanej nieznośnie MARTYNICE - Lamentin Airport w FORT de FRANCE. Czas zmieniony 6h do tyłu i jest ok. 15-tej, bo lecieliśmy ze słońcem, więc dzień się wydłużył. Na lotnisku czekamy na resztę ekipy, bo dolatują jeszcze innymi liniami i nie tylko z Paryża. Około 17-tej jesteśmy w komplecie i dwoma mikrobusami jedziemy 30km do mariny Le Marin.
Przy kejach czekają na nas dwa nowiutkie, piękne i olbrzymie katamarany LAGOON 420. Instalujemy się w kabinach – trochę ciasnych, ale z wygodnymi toaletami. Skiper Luc z pomocą naszych dziewczyn liczą i układają w lodówkach i wielu kistach prowiant, straszna ilość żarcia, ale ma wystarczyć na 14 dni dla 8 osób. Kolacje integracyjną zaczynamy przed 21. Oczywiście Ti-punch tzn. rum,cukier z trzciny cukrowej,limonka, lód i ew. woda, to na początek czyli aperitif, a potem rózne francuskie ciekawostki i podstawowe jadło w postaci kurczaka na ciepło z piekarnika.
Nasza załoga to:
skiper – LUC, 2 skiper JEAN FRANCOIS(JF)
Chantal
Caroline
Benedicte
Bruno
Adam i Artur (czyli ja).
Z szumem w głowach lądujemy w kabinach ok. północy, jest duszno, gorąco i wilgotno, ale tutaj to normalne. Zasnąć pomaga delikatne kołysanie od fal i rumu.


28.04 Wtorek
Około 6 zaczynamy wstawać, bo jakoś dziwnie nie chce się już spać.Powoli się rozkręcamy, niektórzy idą do kapitanatu pod „prawdziwy” przysznic póki większość załóg jeszcze śpi. Po 7 jest już bardzo ciepło, jemy śniadanie i idziemy do miasta po drobne zakupy zanim pożegnamy się z cywilizacją. Skiperzy Luc i Jackie załatwiają formalności w charter Office i ok. 9 rozpoczyna się kontrola techniczna sprzętu. Dziewczyny przygotowały lunch, a ja kręcąc się po pokładzie by poznać jacht zauważam ze nasza jednostka nazywa się SOLSHINE PAP.
11:30 wreszcie rzucamy cumy i ruszamy - my pierwsi, a za nami Jackie. Luc trochę „krzywo” odszedł od keji i lekko przytarł Jackie-go i sąsiada z drugiej strony, ale nic wielkiego się nie stało więc płyniemy dalej. Le Marin i Martynika zastają za rufą, cywilizacja też zostaje, bo St Lucia do której płyniemy to inny świat. Dzika i piękna nie rozdeptana jeszcze przez turystów.
Wiatr - na szczęście prawie w plecy – nasila się, po wyjściu z zatoki Le Marin na ekranie jest 6 Bf, fala solidna i kołysać zaczyna solidnie. Silnik więc stop i stawiamy żagle, wszystko prawie automatycznie, dwa kabestany mają napęd silnikami więc tylko przyciski należy nacisnąć, hm… gdzie te czasy gdy żeglowanie oprócz wiedzy i doświadczenia wymagało też i wysiłku fizycznego od całej załogi.
Płyniemy do 18:30 i wieczorem zawijamy do malowniczo usytuowanej zatoki na Świętej Lucynie. Tuż obok zatoki „strzelają” stromo w górę dwa wysokie charakterystyczne dla tej wyspy wulkaniczne szczyty – to Deux Pitons. Od Adama dowiaduję się, że przez żeglarzy często nazywane są Deux Tetons, ale czy naprawdę mają coś takiego przypominać? ….. Hm … nie wiem.
Do brzegu już ok. 300m, podpływa do nas mała łódka z dwoma Rangers i kasują kilka „zielonych” za parking, czyli nocleg na boi w zatoce.
Surfriere – wioska u podnóża wierzchołków Deux Pitons, kilkadziesiąt biednych domów wzdłuż nadbrzeżnej drogi. Stoimy około 30m od brzegu wiec dobrze widzimy jak żyją tubylcy. Zapada zmrok, wieś zapala światła i przyjemnie oświetla zatokę i brzeg, z kilku domów słychać muzykę, nie widać już biedy, ale wiemy, że ona tu jest, bo przypłynęliśmy za dnia. Szkoda, że niepodległość, niezależność i inne piękne hasła nie wszystkim i nie zawsze wyszły na „zdrowie”, na Małych Antylach takich przypadków niestety jest więcej.
Kolacja poprzedzona aperitifem, czyli rumem, kirem lub kardinalem z orzeszkami i pokrojoną suszoną kiełbasą. Przy stole czas szybko ucieka, zjadłem wychodzę na dziób i szok – tylu gwiazd na czarnym jak węgiel niebie chyba nigdy nnie widziłem. Rozmowy przy stole cichną, myjemy naczynia i pomału rozchodzimy się do spania. Od Skipera dowiaduję się, że wypływamy o 2 w nocy, bo szkoda całego dnia na płynięcie, a mamy dość spory dystans do „przerobienia”. Pierwsza startuje dwójka: JF i Bruno, płyną do 4 a potem Luc i ja do 6, kto po nas nieważne, bo na pewno jeszcze wskoczę do łóżka dospać zarwaną noc.
Dobranoc…. może pod gwiazdami?

29.04 Środa
Wstałem na swoją wachtę o 4 niewyspany, bo wczoraj „wysiadł” mi prawy bark i ból doskwierał dość mocno. Luk już siedział za sterem i trzymał kurs na Bequia. Ciemność zupełna bez gwiazd i księżyca, choć wieczór był taki piękny, niskie chmury zakryły niebo. Swit rozpoczął dzień, gdy przechodziliśmy obok St.Vincent, nie dobijamy do brzegu, ale ta wyspę mamy odwiedzić w drodze powrotnej. Po naszej zmianie zasypiam tylko na chwilę bo wiatr zdycha i następna wachta odpala silniki, koniec cudownej żeglarskiej ciszy. Około południa rzucamy kotwicę w uroczej, choć dużej Admiralty Bay, którą otacza głowna osada wyspy Port Elizabeth. Jesteśmy na pięknej BEQUIA. Gorąco się robi, wszyscy wskakują do wody, po wstępnym ochłodzeniu i rozpoznaniu akwenu razem z Bruno zakładamy płetwy, maski i płyniemy pooglądać pobliskie skałki, o które bajecznie rozbijają się fale. Woda niewiarygodnie przezroczysta i ciepła, młoda rafa wypełniona bogactwem kolorów i niesamowitą różnorodnością barwnych stworzeń. Po godzinie wracamy trochę zmęczeni, ale zadowoleni, choć bez zdobyczy.
Szybki lunch i na wodę opuszczamy Zodiaka, montujemy silnik i odwożę na brzeg Benedicte,Bruno i Adama, sam wracam na jacht bo zapomniałem butów, ale Tohatsu już nie odpala i plynę na pagajach. Pewnie zostałbym na bateau, ale ekipa z drugiej łajby zabiera mnie swoim sprawnym Zodiakiem do portu. Zwiedzamy Port Elizabeth – nie rzuca na kolana, ale jak zapewniają w różnych przewodnikach jest na Bequii wiele uroczych miejsc, które zachwyciły swym pięknem niejednego podróżnika. Że jesteśmy na Karaibach daje znać głośna reage wydobywająca się z wolno jadących, czasem bardzo dziwnych samochodów. Ciekawostka – ruch lewostronny, a auta mają kierownicę różnie, po lewej i po prawej, jak kto chce. Radu podkręca gaz, a ponieważ siedzę na dziobie troche podmakam, ale aparat jest suchy.
Znowu kolacja, Adam serwuje karaibskie menu: wieprzowe kotlety namoczone w czerwonym winie, smażone z cebulą na oleju i ciemnym rumie. Do tego zielony groszek na ciepło, smaczne nawet tylko porcyjki troche mizerne. Myjemy gary, łapię te największe żeby wypłukać w morzu i jeden wypada mi z ręki – tonie jak kamień, wszyscy się śmieją, a ja lekko zmieszany obiecuję, że rano go wyciągnę.
Idziemy spać, śpię na zewnątrz bo w kabinach straszny zaduch, troche źle sobie spanie przygotowałem i jest twardo, ale co tam, gwiazdy i rum pomagają zasnąć.

30.04 Czwartek
Wstaję o 5:40 bo myśl o nurkowaniu za zatopionym garnkiem jakoś mnie dręczy od wczoraj. Caroline też już na nogach, kręci się w kuchni, chyba przygotowuje coś do śniadania. Po krótkiej gimnastyce na pokładzie zakładam płetwy, maskę, fajkę i do wody. 5,5m głębokości pokazywał sonar, wiec myślę że dam radę, rozglądam się w zanurzeniu i..….. garnek grzecznie czeka na dnie dokładnie pod rufą. Bez problemu go wyławiam, a obok zauważam 30 amerykańskich dolców – hura! - warto czasem rano ponurkować. 3 dziesiątki pewnie komuś wypadły i nie zauważył albo olał sprawę. Po każdą schodzę oddzielnie, bo leżą oddalone od siebie i ciśnienie nie pozwala zebrać wszystkich za jednym razem. Fajny początek dnia, suszymy banknoty, szybkie śniadanie, mycie pokładu i o 7:20 kotwica w górę. Ruszamy kursem na bajeczne i dziewicze, bezludne TOBAGO CAYS. Na ostro pofałdowanym lewym brzegu Admiralty Bay widać straszące szkielety niedokończonych rezydencji lub hoteli, których budowę z niewiadomych powodów kiedyś przerwano. Wychodzimy z zatoki, wiatr 5 Bf i latające ryby odprowadzają nas na pełne morze. Z lewej burty w oddali majaczy wytworna i ekskluzywna MUSTIQUE, może w drodze powrotnej zatrzymamy się na niej.
Kilka godzin mocnego kołysania w silnum półwietrze i przed nami zapierające dech w piersiach, kolorowe i maleńkie jak żadne dotąd 4 bezludne i może dlatego tak piękne – TOBAGO CAYS. Otoczone płytkimi lagunami, wiec zrzucamy żagle i na silniku powoli wchodzimy pomiędzy te cudowne maleństwa na spokojne i dość płytkie kotwicowisko. Pod nami 3 do 4 m i kolory przyprawiające o zawrót głowy. Wreszcie stoimy między kilkoma innymi katamaranami i niespodzianka ……. na jednym dostrzegam polską flagę,
więc rodacy i tu dotarli – brawo.
Upał niemożliwy, więc szybko do wody, trochę odświeżającej kąpieli, wracam po sprzęt do nurkowania i z powrotem do wody. Ledwie się zanurzam, nieruchomieje i oczom nie wierzę, …… obok, majestatycznie z podwodnym spokojem przepływa prawie się ocierając duża płaszczka. Wszyscy w maskach z naszej łajby zachwyceni takim przywitaniem, jak zahipnotyzowani gapią się na to wspaniałe stworzenie, aż znika w oddali. Kilka metrów dalej i trochę głębiej na małym„dennym trawniku” pasą się dwa wielkie żółwie, nurkujemy z Bruno w ich kierunku, ale dość wcześnie nas wyczuły i szybko odpływają. Woda niewiarygodnie czysta i ciepła - 31stC robi wrażenie, mnóstwo kolorowych ryb różnego rozmiaru i gatunku, pojedynczo i w ławicach, choć dno piaszczyste, a do rafy prawie 200m, popłyniemy tam po lunchu.
No i popłynęliśmy, urzekająco kolorowy podwodny świat, zadziwiał nawet starych bywalców tych stron. Aparatem podwodnym zrobiliśmy kilka zdjęć – zobaczymy co z tego wyjdzie. Bruno pokiwał palcem, że widzi coś ciekawego pod wielką koralową skała,
Podpływam wiec i w ciemnej małej jaskini ukazuje się wielki łeb równie wielkiej mureny. Niestety nie udaje się nam zachęcić jej do wypłynięcia i pokazania w całości. Wracamy zmęczeni, ale szczęśliwi po tym, co zobaczyliśmy.
Zbliża się wieczór i wielka uczta, bo nasz panie robią lobstery kupione w południe od tubylca. Czarny jak noc Fapo podpłynął do nas łodzią i zaproponował świeżo złowione owoce morza i ryby, więc postanowiliśmy skorzystać z okazji. Szybka negocjacja ceny i mamy 3 wielkie i świeże kraby królewskie, czyli lobstery. …… i jedzonko rzeczywiście było wyśmienite – palce lizać – tylko trochę mało, ale jogurty,owoce,sery,orzeszki wypełniły wieczorne menu.
Przed nocą idę na rufę z latarką i widzę jak przy drabinie zwabione chyba światłem dostojnie krążą 3 duże płaszczki, mówię im good-night i kładę się – tym razem w salonie.

01.05 Piątek
Krzykliwe małe ptaki podobne do naszych szpaków obsiadają pokład i robią skuteczną pobudkę. Dopiero po 6, ale spać się już nie chce i ze wstaniem nie ma problemu.
Caroline – nasz pokładowy „ranny ptaszek” – robi kawę, Jean Francois obchodzi pokład, a Luc zasiada do map i GPS-a.. Odpalamy silnik żeby podładować akumulatory.
Woda kusi przezroczystością i kolorem, więc płyniemy z Adamem na pobliską maleńką, ale uroczo wyglądającą plażę. Po drodze przy dnie na kępie traw znowu dwa żółwie, dochodzę prawie na metr do jednego, ale szybko wypływa do góry i nie pozwala się dotknąć. Na plaży z rażąco jasnym i drobnym piaskiem znajdujemy duże, kolorowe muszle. Wracamy, a żółwie nadal pasą. Po śniadaniu znowu próbuję naprawić silnik do pontonu i nawet zaczyna ładnie odpalać i kręcić, ale nie wypluwa wody i z gaźnika cieknie paliwo, nie ma więc chłodzenia i mocno śmierdzi benzyna. Sprawdzimy to na Carriacou bo jest tam port i trochę cywilizacji.
Po 9 kotwica w górę i opuszczamy cudowne, maleńkie i niezamieszkałe TOBAGO CAYS, kierunek CARRIACOU, tylko 2 h płynięcia. Pogoda trochę się popsuła i deszcz zaczął padać, ale przestał, gdy byliśmy w połowie drogi. Przepływamy obok MAYREAU i UNION z mariną pełną jachtów. Zawiniemy tu wracając z Grenady.
Bruno dziś rządzi w kuchni, przygotowuje wielki udziec jagnięcia w sobie tylko chyba znany sposób, JF zmienia flagę z „ST.VINCENT i GRENADYNY” na „GRENADĘ”, bo CARRIACOU to już terytorium GRENADY.
Wiatr słabnie, idziemy na diesel-grocie, CARRIACOU coraz bliżej i między chmurami nieśmiało zaczyna przebijać się słońce. Kotwicę rzucamy w Hillsborough i ponton opuszczamy na wodę żeby popłynąć do brzegu. Mocujemy silnik, może odpali…..? Zaskoczył można płynąć, zabieramy kilka worków śmieci, a Luc zabiera paszporty i inne dokumenty żeby w Emmigration Office załatwić prawo pobytu na GRENADZIE i przynależnych jej wyspach. Płyniemy do brzegu, wyrzucamy śmieci i znajdujemy biuro emigracyjne. Nawet otwarte, choć to przecież 1 maja. Wchodzimy i …………… zniewalająca biurokracja, którą uskutecznia skądinąd sympatyczny czarny jak sadza urzędnik. Cały papierowo-komputerowo-pięczątkowy cyrk zajmuje prawie godzinę, ale szczęśliwi z wizami wychodzimy z biura i co?....... kolorowy pochód 1-majowy rozśpiewanych czarnych tubylców defiluje główną ulicą, Święto Pracy na całego. Krótki spacer po miasteczku i wracamy na plażę gdzie zostawiliśmy ponton. Silnik niestety już nie odpala i na pagajach wracamy na kata. Odpływamy kilkaset metrów na dzikie kotwicowisko obok malej, bezludnej, piaszczystej wysepki. Kotwica rzucona na noc, a my do wody bo upał wszystkim doskwiera. Obok nas zakotwiczeni stoją ci sami Polacy, których mieliśmy za sąsiadów na TOBAGO CAYS. Podpływamy więc i zagadujemy – płyną tą samą trasą na GRENADĘ, a włóczą się po Antylach już pół roku – hm…, można i tak. Kolacja super, choć jak prawie wszystkie francuskie trochę za ciężka przed nocą, a po niej żeby jakoś zasnąć rum i inne procenty w różnych postaciach.
Kładziemy się, niebo jednak nie wróży nic dobrego i za nim zasypiam zaczyna padać. Ciepły i drobny początkowo deszcz nasila się i w nocy mamy potężną ulewę, leje niemiłosiernie do rana.

02.05 Sobota
Śniadanie o 7 w salonie, bo na zewnątrz wszystko mokre. Zodiak do połowy zalany, wiec go opuszczamy i spuszczamy wodę, dalej pada, choć słabiej. Kotwica w górę i ruszamy w kierunku GRENADY, byle szybciej uciec z deszczu. Płyniemy na silniku, bo wiatr słaby i czeka nas chyba 5 h takiego warczenia. Po drodze przepływamy obok czynnego podwodnego wulkanu, zaznaczonego na mapach okręgiem o średnicy ok. 2,5 km. Nie wolno tam wpływać bo gazy wydobywające się z wody są niebezpieczne.
GRENADA rośnie w oczach, zawijamy do GRENVILLE – rybackiej mieściny schowanej za cyplem TELESCOPE POINT. Szybki lunch i płyniemy na zakupy świeżych ryb na targu, który za chwilę zamykają. Gwar i ruch przy stanowiskach z wodą do mycia patroszonych ryb, więc nie szukamy długo, ryb całe mnóstwo i ciągle donoszą świeże. Znajdujemy olbrzymią Mai-Mai, ważenie, negocjacja ceny, i czarny sprzedawca czyści i porcjuje dzieląc całość na dwie załogi. Ruszamy w miasto, wcale nie jest takie małe jak wyglądało z wody, targ owocowo-warzywny jest w samym centrum, ale i po zapachach głównie przypraw łatwo można tam trafić. Kupujemy wcześniej wąchając i smakując różne ciekawostki, ale przede wszystkim gałkę muszkatołową w różnych jej postaciach, wszak GRENADA z niej słynie i jest ona nawet na fladze narodowej tego państewka. Beton ulic i chodników promieniuje zwrotnikowym żarem, dlatego prawie wszyscy staramy się chodzić ścieżkami cienia gęstej, wyspiarskiej zabudowy. Trochę zmęczeni, ale z pełnymi workami zakupów wracamy do portu i dzięki Jackiemu płyniemy na dwa razy do jachtów. Po rozpakowaniu i podzieleniu zakupów przypływa do nas Guy i razem próbujemy naprawić naszego Tohatsu. Okazuje się że w gaźniku brakuje pewnej śrubki i benzyna wycieka przez dziurę po niej, może jutro coś wykombinujemy bo robi się ciemno. Woda w zatoce niezbyt czysta jak na Karaiby to i nie wszyscy wskakują by się ochłodzić. Kolacja – pyszna Mai-Mai na surowo, pokrojona na drobne kawałeczki namoczone w soku cytrynowym, do tego ryż, cebula i marchew. Zabrakło obowiązkowego białego wina, ale i piwem dało się popijać – niebo w gębie. Układamy się, dyskoteka w knajpie na brzegu daje ostro – trudno zasnąć. Około północy znowu okrutnie lunęło, coś nie tak z tą karaibską pogodą…?.

03.05 Niedziela
Rano powtórka z poprzedniego poranka, czyli wielkie suszenie, bo wszystko zalane i mokre. Śniadanie, myjemy pokład, wylewam wodę z Zodiaca bo znowu nikt na noc nie wyjął korka. Wychodzi słońce, kotwica w górę, ruszamy, Jackie przed nami jakieś 100m. Nagle trzask, huk i …….. siedzimy na mieliźnie, skiper się nie popisał – poszedł za bardzo lewą stroną między bojami. Balast lewo na burt, bo siedzimy prawą stroną, silnik cała naprzód, ale gdzie tam, tylko mieszamy piasek, Jackie zatrzymuje się ale nie mogą nam pomóc. Na dwóch łódkach zjawiają się tubylcy i robią to, co powiedziałem wcześniej tzn. wywożą naszą kotwicę ok. 70 m przed dziób, rzucają do wody, wybieramy i……… udało się, możemy płynąć, ale zanim ruszymy kilkoma „zielonymi” dziękujemy naszym wybawcom. Uścisk dłoni, uśmiechy na czarnych twarzach i przyjazne pożegnalne machanie rąk – ruszamy za Jackie-m.
Słońce znowu solidnie przypieka, a Bruno nauczył się po polsku „ bardzo dobrze” i zadowolony powtarza żeby nie zapomnieć. Płyniemy dalej na południe, deszczowe chmury i GRENVILLE zostawiając za rufą. Dzisiejszy cel to PRICKLY BAY, ostatnia większa zatoka przed południowo-zachodnim cyplem GRENADY – POINT SALINE.
Idę poopalać się na dziób, niestety długo nie wytrzymuję, bo wiatr niby chłodzi, ale pionowo niemal stojące słońce może poparzyć. 3 godz. i wpływamy do PRICKLY BAY. To jest najdalej na południe wysunięty punkt naszej trasy, potem będzie już tylko powrót na północ. Zatoka pełna masztów, stoimy daleko od miasta – szkoda. Kończy się woda pitna, ale musimy wytrzymać do jutra, w ST. GEORGE’S się dotankujemy.

04.05 Poniedziałek
Noc super, bez deszczu z wygwieżdżonym niebem, lekki wiatr i delikatne kołysanie. Po śniadaniu Adam, Bruno i Benedicte popłynęli pobiegać, a ja do wody, wyłowiłem dużą kolorową muszlę i popływałem dość solidnie, bo woda wspaniała, 30 st. i czystość niewiarygodna. Słońce lekko przytłumione chmurami, ale to dobrze bo nie piecze i nie musimy się smarować kremami.
Ruszamy o 9:40, dzisiaj tylko 2,5 godz. płyniemy do stolicy GRENADY – ST. GEORGE’S. Opuszczamy południowe wybrzeże i opływamy POINT SALINE, tutaj też mieści się międzynarodowe lotnisko Point Salines. ST.GEORGE’S już widać w oddali i robi wspaniałe wrażenie, bo rozciąga się na malowniczo otaczających całą zatokę dość stromych wzgórzach.
Wchodzimy do portu i skręcamy w prawo by po chwili dobić do kei w marinie Port Louis usytuowanej na skraju miasta. Marina–port bardzo elegancka i luksusowa jak na tutejsze warunki, niestety droga, więc do prądu się nie podłączamy tylko bierzemy wodę.
Czas ruszyć w miasto i coś zobaczyć, łapiemy taxi i jedziemy do centrum. Spacer po pionowych niemal i wąskich uliczkach męczący, ale jest ciekawie i fantastyczne widoki z każdego wzniesienia wynagradzają tą mękę. Ciekawie się zrobiło gdy całkiem przypadkowo na portowym nabrzeżu znajdujemy Konsulat RP, szkoda że już nieczynny.
Zastanawiam się co też taki pan Konsul ma tutaj do roboty, super-fucha chyba…. .
Na piechotę – straszny kawał – wracamy do mariny, szybka kolacja i małe party na łajbie Jackiego. Brigitte stawia małe „co nieco” na moją cześć za wyłowione „zielone” na Bekquia. Z szumem od namieszanych drinków wracamy do siebie i do spania bo jutro atrakcje nie byle jakie – zwiedzanie GRENADY.

05.05 Wtorek
Wstajemy ok. 7, a o 9 ruszamy dwoma busami zobaczyć Grenadę. Niesamowity od samego początku nasz kierowca i przewodnik Martin „Cat Eye” Lawrence, bawi swoim ubiorem, zachowaniem i ciekawie opowiada o wyspie. Po objechaniu dookoła ST. GEORGE’S i zachwytach widokami stolicy GRENADY z rożnych wzgórz, pierwszy postój przy wodospadzie ANNANDALE.Około 13 lunch w cudownym miejscu, restauracji obok plantacji, suszarni i przetwórni kakaowca. Ruszamy dalej, droga wije się, wznosi i opada wśród oceanu soczystej zieleni, która dopiero się odradza po niszczycielskim huraganie Ivan w 2004 i następnym w 2005 r. Zwiedzamy jeszcze raz GRENVILLE tym razem od strony lądu i kilka dzikich i prawie pustych przepięknych plaż. Wszechobecne zapachy korzennych przypraw i soczystej zieleni nieustannie przypominają, że jesteśmy na GRENADZIE. Wracamy ok. 17, prysznic, basen i coś przegryzamy w pośpiechu, bo o 19 znowu na drugiej łajbie szampan i wspaniały czekoladowy tort. Radu zaprosił bowiem wszystkich na urodziny, 32 świeczek zdmuchnięte i Happy Birthday niesie echo po przystani.
Po powrocie na pokład zabieramy się do kolacji i …… tragedia, zaplanowana na dziś Mai-Mai śmierdzi jak cholera – takie wspaniałe mamy lodówki – więc z bólem serca i żołądka wyrzucamy całą michę do morza. Boleśnie upokorzeni jemy piure z kiełbaskami.
Noc niezbyt miła, bo obok zacumował olbrzymi wycieczkowiec i generatory brzęczały do rana.

06.05 Środa
Jak zwykle budzimy się po 6, Caroline już się krząta, basen, prysznic, śniadanie, jeszcze raz dopełniamy zbiorniki wodą i odbijamy od kei. Żegnaj ST. GEORGE’S, żegnaj przepiękna GRENADO pachnąca gałką muszkatołową, cynamonem, colombo i innymi przyprawami. Don’t cry GRENANA, we’ll back… , ale z nieba kropi i to dość mocno.
Jest 9:20 opuszczamy port, ale GRENADĘ będziemy mieć z prawej burty jeszcze prawie 2 godz. Płyniemy na UNION ISLAND, ok. 40 mil, wiatr słaby to i silniki brzęczą. Po 11 wychodzimy zza północnego cypla GRENADY i wiatr się nasila, a na wysokości RONDE ISLAND płyniemy już całkiem szybko, 5-6Bf–półwiatr z prawej burty, 6 węzłów, wychodzi słońce i całe gromady latających ryb wyskakują przed dziobami. Wpatrujemy się w zmieniającą kolory wodę i wreszcie z prawej burty wyskują nad powierzchnię 2, a za nimi jeszcze jeden, delfiny, kilka razy wynurzają się raz wyżej, raz niżej by szybko zniknąć gdzieś w oddali, bo płyną w przeciwnym kierunku.
Na horyzoncie zaczynają rysować się blade kontury UNION ISLAND. W CLIFTON HARBOUR do kei dobijamy ok. 17:30. Zwiedzamy osadę rybacką i małe miasteczko, którego port obsługuje okoliczne wyspy z TOBAGO CAYS i MAYREAU ISLAND na czele. Po powrocie zabieram się do kolacji i …… katastrofa!!! - Zabrakło gazu, nie wiem czy martwić się czy cieszyć, bo trochę obawiałem się tego wyczynu, w końcu kuchnia to nie moje hobby, a zrobić żarcie dla 7 żabojadów to nie lada wyzwanie – wiec po cichu: huraaaaaa znowu się udało. Załoga się śmieje i decyduje, że idziemy do knajpy na przystani – 30 m od łódki. To, co przygotowaliśmy będzie na jutro, pijemy więc tylko aperitif bo do tego nie potrzeba gazu. Kelnerka przychodzi na pokład i przyjmuje zamówienie – jesteśmy uratowani. NO niestety, wybór najbliższej AYC RESTAURANT nie był naj, naj, naj…. . porcje małe i ze smakiem też nie najlepiej za to ceny, że ho ho.. Tylko szef, właściciel, kelner i pewnie kucharz w jednej osobie bajerował cały czas, żeby chyba tylko odwrócić naszą uwagę od tego, co jemy i ile płacimy.
Wracamy na jachtu i na pocieszenie jemy przygotowany przez Adama deser obficie „podlewając” go rumem, którego na szczęście nie zabrakło, no i dobranoc – kimono.

07.05 Czwartek
Już czwartek i delikatnie czuć, że połowa rejsu dawno już za nami. Słońce pali od wczesnego rana, zakupy owoców, wymiana butli z gazem i śniadanie, ok. 9:40 startujemy. Kurs na BEQUIA, do przepłynięcia prawie 40 mil, wiatr 5 Bf prawy bajdewind, z prawej burty oglądamy malownicze plaże MAYREAU, a za chwilę nieco dalej pokazują się za nią siostrzane TOBAGO CAYS szkoda, że tak szybko zostają za rufą. Również z prawej burty tylko znacznie dalej zostawiamy CANOUAN, a przed nami już tylko linia horyzontu. Kilka godzin spokojnej żeglugi i pojawiają się wyraźnie kontury BEQUIA, do ADMIRALTY BAY i PORT ELIZABETH wchodzimy ok. 16, miejscowi „parkingowi” pomagają nam złapać boję. Spuszczamy Zodiaca i płyniemy do brzegu. Drobne zakupy, kilka zdjęć przy uroczo zachodzącym słońcu, wyrzucamy śmieci i wracamy na boję, bo dziś nasz dzień w kuchni. Menu: jajecznica z 20 jaj i smażona cebula, pomidory, boczek, salami i bakłażan. Aperitif też nieco inny niż zwykle – Campari z lodem i sokiem pomarańczowym. Oklaskom i zachwytom nie ma końca. Myjemy gary i do spania, a usypia się bosko, bo na brzegu fantastycznie i nie za głośno grają reage. W nocy trochę pada.

08.05 Piątek
Wszyscy wstali wcześnie, jak co dzień, ja natomiast dziś przeciągnąłem, to i śniadanie z Adamem jedliśmy ostatni. Jeszcze raz po śniadaniu płyniemy do brzegu, spacer po portowym miasteczku, zakupy pamiątek na targu i wracamy. O 10: 45 uwalniamy się od boi i ruszamy na ST. VINCENT, to blisko, tylko jakieś 2,5 godz. płynięcia, ale ….. Luc jakoś dziwnie odpada na lewo no i jest afera – mieliśmy płynąć na przepiękną BLUE LAGOON, ale skiper zmienił plan – płyniemy do CUMBERLAND BAY na zachodnim wybrzeżu ST. VINCENT. No cóż on tu rządzi, czy to się komuś podoba czy nie……. .
Pewien odcinek wzdłuż zachodniego brzegu płyniemy blisko lądu, żeby z bliska zobaczyć WALLILABOU BAY, gdzie kręcono Piratów z Karaibów. Zatrzymujemy się w następnej małej, dzikiej i prawie zupełnie samotnej CUMBERLAND BAY. Podpływamy blisko brzegu jak nigdy dotąd i czarni wieśniacy na łódkach pomagają cumę rufową przywiązać do palmy na brzegu, a z dziobu rzucamy kotwicę – stoimy. Płetwy, maska i fajka błyskawicznie założone, więc pierwszy wskakuję do wody. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego, ale kilkadziesiąt metrów obok przy skałach znajduję całkiem ciekawe koralowce z kolorowymi rybami i mnóstwem muszli.
Lunch ok. 14:30, po nim wszyscy uprawiają lenistwo czyli drzemkę lub leżakowanie, a ja znowu na poszukiwania do wody, wyławiam kilka ciekawych muszli i oglądam w zanurzeniu jak ekipa Jackiego łowi ryby. Całkiem nieźle im to idzie, mają już kilkanaście w wiaderku, będzie kolacja. Po sjeście Zodiak na wodę, Adam, Bruno i ja płyniemy do oddalonych o kilkaset metrów jaskiń. Tuż przed nimi Bruno nurkuje i po chwili wyskakuje z ręką w górze wołając nas, więc błyskawicznie podpływamy, okazuję się że lewą ręką zaliczył kolczatkę, kilka w palce kolców i paraliżujący ból – wracamy.
Po powrocie na żywca biedak wyciąga złamane kolce, ale to nie takie proste, biedzie raczej cierpiał do jutra. Dzisiaj team Jackiego zaproszona jest do nas na aperitif, przypływają ok. 19, jest bardzo wesoło, gdy 16 żeglarzy siedzi w kupie i popija znakomitą nalewkę owocowo-rumową przygotowaną rano przez Bruno. Po 20 koniec imprezy, Jackowscy wracają do siebie, 6 sztuk z naszych płyną na kolację do nabrzeżnej tawerny Black Baron, a my z Adamem zostajemy na Jachcie. Jeszcze odrobinę wlewamy w gardła i idziemy spać, ale mnie w nocy przy cudownym rechocie żab zabójczo zżerają komary.

09.05 Sobota
Wstajemy po 6 niewyspani, jedni po rumowej kolacji w Black Baron, inni przez komary.
Po śniadaniu klarujemy pokład i 7:30 odpływamy bo dziś długa trasa z ST. VINCENT na północny kraniec ST. LUCIA, ok.54 mile i 10 godz. płynięcia.
Zaraz po wyjściu z CUMBERLAND BAY i płynąc wzdłuż brzegu z prawej burty mijamy rybacką wioskę o ciekawej nazwie – PETIT BURDEL – a może ona wcale nie jest rybacka?.... . Jackie nawet lekko tam skręcił i ogląda brzeg z bliska, może wieczorem coś opowie. My idziemy na silniku bo wiatru ani,ani. Gdy jesteśmy na wysokości BALEINE BAY i opuszczamy ST.VINCENT wiatr wzmaga się i po chwili robi się 6 a w porywach nawet 7 Bf. Zaczyna zdrowo kołysać i woda, co chwilę przelewa się przez pokład – tego jeszcze nie było – ostra jazda, nie da się pisać.
Zbliża się 17, widać już cel dzisiejszego żeglowania, czerwone dachy budynków w RODNEY BAY, zatoką osłoniętą wysuniętym daleko w morze cyplem PIGEON ISLAND gdzie mieści się park narodowy. Wreszcie stoimy na kotwicy w dużej zatoce pełnej łódek rożnego rozmiaru. To już zupełnie coś innego wokół, chłodniejsza woda i wiatr, szalejące przy brzegu ślizgacze z narciarzami i bez, głośna muzyka z hotelowych knajp, trochę jak na lazurowym wybrzeżu niestety.

10.05 Niedziela
Na Martynikę wypływamy dość wcześnie żeby zdążyć na targ w STE. ANNE. W połowie drogi pokazują się dwa olbrzymie delfiny, płyną z nami kilka minut wyskakując wysoko nad wodę, niestety zdjęć nikomu nie udaje się zrobić. Do STE. ANNE dopływamy ok. południa, szybko wodujemy Zodiaca i do brzegu. Targ zaliczamy szybko, bo to zaledwie kilka straganów głównie owoce, ryby, przyprawy i pamiątki dla takich jak my. Spacer główną ulicą, zaglądamy do kilku sklepików i wracamy na pokład. Gorąco tak, że nawet wiatr nie pomaga, wiec zaraz po lunchu prawie wszyscy do wody – wspaniały pomysł – tylko dzięki niej można tu wytrzymać. Po południu druga ekipa płynie na brzeg, ja zostaję poleżeć i pozachwycać się widokami olbrzymiej i bardzo malowniczej zatoki. Cisza usypia, ale ostre słońce nie pozwala na drzemkę, wiec znowu do wody i tak kilka razy do zachodu słońca. Chantal, Luc i Adam wracają i zaczynamy przygotowania do ostatniej kolacji poprzedzonej ostatnim aperitifem. Zapowiada się wielkie żarcie poprzedzone również niemałym piciem, bo przecież trzeba pokończyć to co zostało, a jest tego sporo. Ti-punch, Cardinal, Comunal, Kir, a potem kurczak w sosie Kolombo z bananami i cebulą, do tego makaron z sosem bolonese – palce lizać.

11.05 Poniedziałek
Ostatni poranek, niebo całkowicie zachmurzone, po śniadaniu i ostatnim umyciu wszystkiego na zewnątrz i wewnątrz ruszamy z STE. ANNE do macierzystej mariny LE MARIN. Drobny deszcz przybiera na sile i mamy wrażenie ze MAŁE ANTYLE płaczą za nami, tylko jak je pocieszyć, że przecież kiedyś znowu tu wrócimy by obcować z ich niewyobrażalnym pięknem, klimatem i zapachem.
















 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
arka
Artur Kaczanowski
zwiedził 1% świata (2 państwa)
Zasoby: 2 wpisy2 0 komentarzy0 9 zdjęć9 0 plików multimedialnych0